piątek, 30 października 2009

Bułgaria







Bulgaria zdj fotolia

Wiele osób wybiera wakacje w Bułgarii ze względu na niskie ceny. Jakie więc dokładnie są ceny w Bułgarii? Czy rzeczywiście jest aż tak tanio? Dlaczego tylu naszych rodaków od kilku lat wybiera właśnie Bułgarię jako cel swoich wczasów? Postaramy się tutaj odpowiedzieć na te pytani.

Na początek stwierdzenie. Bułgaria rzeczywiście jest tania. Apartament w standardzie 3 lub 4 gwiazdek, który zakwateruje do 4 osób (2 pokoje) można wynająć w Słonecznym Brzegu w szczycie sezonu już za 1000zł na tydzień. To daje 250zł za osobę! Oczywiście dochodzą jeszcze koszty dojazdu i wyżywienia, ale jeśli wziąć pod uwagę stosunek jakości do ceny, Bułgaria naprawdę ma się czym pochwalić. Słoneczny Brzeg to jeden z droższych kurortów, w sąsiednich miejscowościach takich jak Święty Włas czy Elenite może być jeszcze taniej. Do tego dochodzą dość niskie w porównaniu z polskimi ceny żywności i usług. W Bułgarii na wczasach można spokojnie stołować się w restauracjach i z pewnością nie zrujnuje to portfela. Za 8-10EUR można zjeść 3 daniowy posiłek z napojem. W mniejszych miejscowościach może być nawet taniej. Ceny wynajmu sprzętów wodnych, karnety na pola golfowe, bilety do parków wodnych- wszystko to również jest nieporównywalnie tańsze niż np. w Hiszpanii. Wniosek? Bułgaria jest tania i warto ją odwiedzić zanim ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie.

Jedyna rzecz, która w Bułgarii do najtańszych nie należy to paliwo. Ceny są porównywalne z polskimi czyli dość wysokie. Osobom jadącym do Bułgarii samochodem radzimy zatankować do pełna w Rumunii tuż przed przekroczeniem granicy…

O autorze
Założyciel i właściciel portalu WakacyjnyWynajem.pl

środa, 28 października 2009

Austria

Jeśli ktoś jest wielbicielem miejskiej architektury powinien wybrać się do Wiednia, Salzburga, albo Innsbrucka i Grazu. W Wiedniu najpiękniejsze są oczywiście Schönbrunn z olbrzymim parkiem i barokowymi komnatami oraz potężny Hofburg z licznymi kolekcjami muzealnymi.

Austria zimą czy latem?


Autorem artykułu jest Mirek Nikolin




Austria jest krajem typowo górskim. Łańcuchy górskie przebiegają z zachodu na wschód i są poprzecinane głęboko wciętymi dolinami rzecznymi. Tworzy to wspaniałe, zapierające dech w piersiach krajobrazy.

Do poznawczych walorów tego kraju należą także doskonale przygotowane szlaki do turystyki pieszej i rowerowej, unikalna fauna i flora, piękno alpejskich wiosek i miasteczek oraz doskonale rozbudowana infrastruktura turystyczna. Dzięki tym walorom Austria jest jednym z krajów, gdzie najczęściej decydujemy się spędzić zimowe wakacje.


Szczyt sezonu zimowego, narciarskiego przypada na okres od połowy grudnia do końca marca, osiągając apogeum w okresie Bożego Narodzenia, Nowego Roku i w lutym, kiedy to większość z nas ma wolne od pracy i szkoły. Długość sezonu narciarskiego i warunki na szczytach zależą od wysokości, na jakiej położona jest miejscowość. Na lodowcach można jeździć praktycznie przez cały rok. Najsłynniejsze narciarskie miejscowości to m.in. Tyrol, St.Anton, Kitzbuhel lub Innsbruck. Są tu doskonale przygotowane koleje linowe, wyciągi orczykowe i krzesełkowe, znakomite trasy narciarskie, a także liczne kryte i odkryte pływalnie.


Jeśli chcemy uniknąć tłumu turystów, gwaru i hałasu a zamiast nart preferujemy piesze wycieczki last minute, możemy wybrać się na wczasy do jednej z licznych, urokliwych miejscowości alpejskich. Są one oazami ciszy i spokoju od końca kwietnia do połowy czerwca oraz w listopadzie i na początku grudnia. Jednak musimy liczyć się z tym, że w tym czasie niektóre bary, restauracje i hotele mogą być zamknięte. Wiosna w Alpach nadchodzi dopiero w czerwcu, wówczas to rozkwitająca roślinność maluje zbocza gór wielobarwnymi kwiatami.


Jeśli ktoś jest wielbicielem miejskiej architektury powinien wybrać się do Wiednia, Salzburga, albo Innsbrucka i Grazu. W Wiedniu najpiękniejsze są oczywiście Schönbrunn z olbrzymim parkiem i barokowymi komnatami oraz potężny Hofburg z licznymi kolekcjami muzealnymi. W Museumsquartier (Dzielnica Muzeów) mieszczą się najlepsze zbiory sztuki, można tu do woli napawać się zarówno sztuką jak i miejską atmosferą. W Salzburgu warte obejrzenia są pałace Mirabell, z pięknymi ogrodami, oraz Hellbrunn, ze wspaniałymi fontannami. Nie można także ominąć zamków Eggenberg w Grazu i Ambras w Innsbrucku.


Miłośnicy architektury sakralnej również nie znajdą powodów do narzekania. W Wiedniu znajduje się przepiękna, gotycka katedra św. Stefana. Stanowi ona bezsprzecznie centralny punkt Wiednia. Uważana jest za najwspanialszy przykład wiedeńskiego gotyku i arcydzieło sztuki kamieniarskiej oraz narodowy symbol Austrii. Kto gustuje w architekturze barokowej powinien pojechać do opactwa Benedyktynów w Melku nad Dunajem, a także zwiedzić St Florian, perłę budownictwa sakralnego. Jedynym w swoim jest kościół św. Barbary w Bärnbach, ołtarz św. Wolfganga w kościele pielgrzymów pod tym samym wezwaniem w Wiedniu oraz posągi i mauzoleum w Hofkirche w Innsbrucku.


Możliwości zwiedzania kraju latem oraz uprawiania sportów zimowych sprawiają, że Austria przez cały rok jest krajem atrakcyjnym turystycznie i wiele osób przybywa tu co roku, by spędzić wakacje. Decyzja, kiedy przyjechać, zależy tylko od nas oraz od tego, co chcemy robić lub zobaczyć.


Przed wyjazdem koniecznie porównaj ceny w hotelach na popularnej stronie www.DiscountHotelsCompare.com - strona ma też wersję Polską http://pl.discounthotelscompare.com



---

Źródło: www.Lotnicze-Bilety.pl


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

wtorek, 27 października 2009

Costa de la Luz

Costa de la Luz czyli Wybrzeże światła jest położone w zachodniej części wybrzeża Andaluzji i skierowane jest na Ocean Atlantycki. Piasek jest tutaj przyjemniejszy i ma bardziej złocisty kolor niż na sąsiednim Costa del Sol. Generalnie Costa de la Luz, mimo że zdecydowanie mniej znane niż Costa del Sol, oferuje dużo ciekawsze warunki dla turystyki. Jest to raj dla surferów i kitesurferów, wspaniały kierunek turystyczny dla rodzin z dziećmi oraz dla osób szukających ucieczki od zdominowanych przez wysokie hotele i monstrualnych rozmiarów kompleksy apartamentowe miejscowości turystycznych w innych częściach wybrzeża Hiszpanii. Tutaj naprawdę można znaleźć ciszę i spokój. Turyści o duszy odkrywcy z pewnością będą też mieli okazję wypoczywać na malutkich plażach w osłoniętych i skrytych zatoczkach. Amatorzy fantastycznej przyrody, będą ją mogli podziwiać w niemal nienaruszonym stanie. Miłośnicy kultury i historii będą zadziwieni olbrzymią ilością zabytków i ciekawych, historycznych miejsc.

Typowe plaże tutaj są większe i często otoczone wydmami i drzewami iglastymi. Ta część wybrzeża nie została dotknięta przez olbrzymie kompleksy turystyczne typowe dla innych regionów. Temperatury są tutaj łagodniejsze, a wiatry od Atlantyku powodują, że na wodzie tworzą się fale idealne do surfowania.

Jeżeli planujesz wakacje w Hiszpanii, Costa de la Luz zdecydowanie jest miejscem, które warto wziąć pod rozwagę. Kolejnym plusem jest bliskość Portugalii i słynnego regionu Algarve z niezliczoną ilością pól golfowych. Staje się więc Costa de la Luz powoli również rajem dla golfistów. Ceny są tu często niższe niż w dużych kurortach na Costa Blanca czy Costa del Sol i z reguły łatwiej jest tu o tanie noclegi.

O autorze
Założyciel i właściciel portalu WakacyjnyWynajem.pl

poniedziałek, 26 października 2009

Seszele

Będąc na wyspach zachwycać nas mogą zarówno widoki, jak i flora i fauna, do której w naszym klimacie nie przywykliśmy. Przylatując na lotnisko na wyspie Mahe, w stolicy kraju Victorii będziemy zmuszeni zadeklarować miejsce, gdzie zamierzamy się zatrzymać podczas pobytu. Ponadto należy uiścić opłatę wizową w wysokości 20 USD.



Szeszele zdj. fotolia

Seszele - tropikalny raj


Autorem artykułu jest Dariusz Włodarczyk




Co nieco informacji na temat Seszeli, jeszcze nie bardzo popularnego miejsca na ziemii, a które warto odwiedzić. Tropikalny klimat, lazurowy ocean, 115 wysp archipelagu na Pacyfiku.

Seszele to miejsce na ziemii, gdzie wydawałoby się czas płynie wolniej. Sprzyjają temu niezwykłe widoki, tropikalny klimat ze średnimi rocznymi temperaturami 27 stopni Celsjusza.


Archipelag Seszeli leży poza oceanicznym pasem cyklonicznym co znacznie podnosi atrakcyjność tego miejsca. Do archipelagu należy 115 wysp. Największe wyspy to Mahe, gdzie znajduje się stolica Republiki Seszeli - Victoria, Praslin słynące z luksusowych hoteli oraz La Digue. Archipelag leży pomiędzy 4 a 10 stopniem od równika oraz pomiędzy 480 a 1600 kilometrem od wschodniego wybrzeża Afryki.


Jako, iż jest to miejsce odległe od Polski, tak więc wyszukanie połączeń lotniczych w przystępnych cenach nie jest proste. Tanie loty to niestety nie będą. W Polsce mamy do wyboru połączenia rejsowe oferowane przez AirFrance z Air Seychelles oraz Lot , Czech Airlines oraz AirFrance. Najtańsza opcja za lot powrotny to koszt rzędu około 5 tysięcy złotych za osobę.


Wybór odpowiedniej pory na egzotyczne wakacje nie jest specjalny trudny, jako, iż przez cały rok temperatury na Seszelach nie spadają poniżej 25 stopni. Oczywiście możemy wybierając się w lipcu czy sierpniu możemy trafić na bardziej wietrzną i deszczową pogodę. Osobiście z doświadczenia polecam miesiące od marca do czerwca.


Będąc na wyspach zachwycać nas mogą zarówno widoki, jak i flora i fauna, do której w naszym klimacie nie przywykliśmy. Przylatując na lotnisko na wyspie Mahe, w stolicy kraju Victorii będziemy zmuszeni zadeklarować miejsce, gdzie zamierzamy się zatrzymać podczas pobytu. Ponadto należy uiścić opłatę wizową w wysokości 20 USD.


Nietrudno się domyślić, iż główną gałęzią republiki jest turystyka, wobec czego możemy skorzystać z szerokiej ofery luksusowych hoteli, gdzie ceny mogą nam przysporzyć zawrotu głowy. Ceny oscylują od 150EUR do nawet 900EUR za dobę. Oczywiście bardziej dostępne będą ceny "pokoi" czy moteli, gdzie możliwe jest znalezienia miejsca za 80EUR. W takim jednak wypadku nie możemy spodziewać się wysokich standardów.


Biały piasek na plaży. Lazurowy błękit oceanu. Nie pozostaje nic innego jak korzystać. Do naszej dyspozyji pozostaje wiele plaż, na których możemy po prostu leżeć, inne znakomicie nadają się do surfingu, kitesurfingu czy też nurkowania.


To wszystko pozostawiam Twojej decyzji drogi czytelniku. Jednak uprzedzam. Pobyt w takim miejscu uzależnia.


---

Seszele - krótki przewodnik


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

wtorek, 20 października 2009

Tajlandia

Jako pierwszą odwiedziliśmy Świątynię Świtu (Wat Arun), wnoszącą się na wysokość ponad 85 metrów na zachodnim brzegu głównej rzeki, Chao Phraya. Na tą stronę rzeki przedostaliśmy się regularnie kursującą łodzią. Świątynia została zakończona w XIX wieku i przyozdobiona przez króla Mongkuta porcelaną. Zaiste ciekawy to widok, gdy przyglądając się z bliska fasadzie widzi się kawałki talerzyków i innych przyrządów.

TAJLANDIA - Z Wizytą w Raju


Autorem artykułu jest KiniaMalinia




Bo kto nie chciałby zasmakować Raju? Wspaniałe, piaszczyste plaże, olbrzymie palmy, kolorowe ryby, wiszące skały i przepiękne świątynie. To wszystko Tajlandia. Ale w którą stronę wyruszyć? Które miejsca spośród obfitości wybrać na cel podróży.

Bangkok - Phuket - Krabi/Railay Bay - Bangkok

Otóż dużo zależy od pogody. W Tajlandii można by wyznaczyć trzy sezony: od grudnia do lutego, kiedy panuje pora sucha a temperatura nie naprzykrza się wynosząc między 28 - 32 stopnie Celcjusza, jednakże sezon turystyczny trwa na całego, więc jest dość tłoczno; miedzy marcem a czerwcem jest bardzo gorąco, do 38 stopni Celcjusza; w pozostałej części roku pada deszcz, będący wybawieniem dla plonów i chwilą oddechu dla mieszkańców. Wielu turystów chętnie wybiera właśnie tą ostatnią porę ze względu na spokój i przyjemne temperatury. Najbezpieczniejszym miejscem wypoczynku zdaje się być wyspa Ko Samui w południowej części kraju, gdzie w porze deszczowej jest zwykle bardziej sucho niż gdzie indziej.


Cel podróży powinien także wyznaczać kierunek, w którym się udamy. Tajlandia to nie tylko wspaniałe miejsca Bangkok - Wat Arunwypoczynku plażowego, ale także niesamowite miejsca kulturowe takie jak Bangkok, Chiang Mai, Chiang Rai, Ajutthaja...
My postawiliśmy na coś pomiędzy; trochę zwiedzania i trochę wypoczynku. A nawet dużo wypoczynku, stosując zasadę „najpierw się meczymy a potem leżymy". Oczywiście nie wyszło tak jak miało, gdyż kiedy tylko się położyliśmy od razu zaczynało nas nosić i rzucało w inne miejsca.


Czas opalania podczas dwutygodniowego wyjazdu: 2 godziny 17 minut.
Pierwszy komentarz usłyszany po powrocie: „Phi! Ja to po pół dnia w moim ogródku jestem bardziej opalona!"
Cóż, już wylizałam rany, nie tylko opalenizną człowiek żyje.


Pierwszy rzut - Bangkok. Niektórzy kochają, inni nienawidzą. Chyba nie ma nic pomiędzy. Ja kocham. To wielkie, zatłoczone miasto, gdzie wielkie drapacze chmur mieszają się z rozpadającymi chatkami, gdzie jedzenie na ulicy jest smaczniejsze niż w restauracji, gdzie chmury nie ustępują a ulice są tak czyste, że powodują zakłopotanie u polskiego turysty.


Nazbyt wiele jest do zobaczenia w Bangkoku a ograniczenia czasowe narzuciły nam pewną formę biegu. Dwa ekstremalne dni, 48 godzin, trochę Dolców w kieszeni, dało się.


Już po przyjeździe wieczorem wybraliśmy się na zwiedzanie okolicy nocą. Kolorowe neony miasta, które nie śpi, kluby oraz restauracje otwarte do rana i muzyka. Umęczeni po nocnych wędrówkach w końcu padliśmy na pyszczki, bo przecież jutro zaczyna się prawdziwe zwiedzanie.


Wczesnym rankiem, wyposażeni w klapki, wodę i aparat fotograficzny wyruszyliśmy na podbój miasta. Wycieczkę z przewodnikiem w języku angielskim wykupiliśmy w naszym hotelu. Koszt niewielki a zawsze raźniej zwiedzać obce miejsca z kimś kto wie co, gdzie i jak a czego nie.


Jako pierwszą odwiedziliśmy Świątynię Świtu (Wat Arun), wnoszącą się na wysokość ponad 85 metrów na zachodnim brzegu głównej rzeki, Chao Phraya. Na tą stronę rzeki przedostaliśmy się regularnie kursującą łodzią. Świątynia została zakończona w XIX wieku i przyozdobiona przez króla Mongkuta porcelaną. Zaiste ciekawy to widok, gdy przyglądając się z bliska fasadzie widzi się kawałki talerzyków i innych przyrządów. Pałac Królewski & Wat Phrae Kaeo


Po małej wspinaczce oraz spacerze tą samą łodzią przetransportowaliśmy się na brzeg przeciwny, aby zobaczyć wspaniałą Świątynię Leżącego Buddy (Wat Pho), będącą jednocześnie najstarszą budowlą tego typu w Bangkoku. Już dochodząc do budowli słyszeliśmy dzwonienie jakby metalu o metal. Przyszło nam się chwilę zastanawiać zanim odkryliśmy co to było. A mianowicie wzdłuż jednej ze ścian ustawiono kilkadziesiąt metalowych pojemników, do których od pierwszego do ostatniego po jednym bahcie wrzucano na szczęście. I stąd ten raban. My oczywiście również skorzystaliśmy. Nie odważylibyśmy się tego nie zrobić, zwłaszcza że drobne monetki dostępne były na wymianę tuż obok. O wszystkim pomyśleli. Mi, co prawda drobne fanty skończyły się na trzy kubełki przed końcem, ale mam nadzieję, że to nie będzie zbytnio rzutować na moje wygórowane marzenia.


To, co przyciąga to zapewne ogromna, wręcz niesamowita, bo ponad 46 metrowa na długość i 15 na wysokość, pozłacana figura leżącego Buddy uchwyconego w momencie odczuwania nirwany. Widok jest, rzeczywiście wspaniały, blaknący jednak trochę przez stosunkowo małe pomieszczenie, w którym się znajduje. Większy obiekt zapewne uwydatniłby walory posągu. Stopy figury ozdobione macicą perłową przedstawiają 108 lakszan, czyli pomyślnych znaków świadczących o oświeceniu.


Po chwilach uniesienia i zachwytu zapakowaliśmy się radośnie do busa i przedarliśmy przez katastrofalne korki uliczne na północną część miasta, aby zobaczyć Marmurową Świątynię (Wat Benchamabophit). Ciekawostką tej dość nowej, bo z początku XX wieku, świątyni jest całe wnętrze wyłożone marmurem kararyjskim.


Już po 30 minutach byliśmy znowu w drodze, tym razem Tuk Tukiem, czyli „ręka, noga, mózg na ścianie...kto przeżyje temu medal". Aczkolwiek i tak uważam, że jest to przeżycie wręcz niezbędne do pełnego obrazu komunikacji miejskiej Bangkoku. Nasz wesoły kierowca wyrzucił nas tuz pod Wat Traimit na samym brzegu Chińskiej Dzielnicy. Tak, w Bangkoku jest chińska dzielnica. Na nasze nieszczęście Świątynia była w remoncie i nie udało nam się wejść do środka, więc jedyne, co nam pozostało to próba dojrzenia słynnej figury Złotego Buddy poprzez zaglądanie przez okienka.
Po tym „prawie zwiedzaniu" postanowiliśmy przedreptać się co nieco po chińskich włościach i rzeczywiście, wkraczając na te tereny mieliśmy wrażenie wstępowania do innego świata. Chińskie znaki, chińskie sklepy, chiński targ, chińscy przechodnie na ulicach. W kilku słowach: wesoło, kolorowo, inaczej. I tam właśnie zjedliśmy kolację oraz włóczyliśmy się do późnej nocy.


Na następny dzień przeznaczyliśmy sobie Pływający Targ oraz zwiedzanie Świątyni Szmaragdowego Buddy (Wat Phra Targ Wodny – Damnoen SoudakKaeo) i Wielkiego Pałacu dlatego też już przed 7 rano byliśmy na nogach. Lekko zaspani po nader wczesnym, wciskanym na siłę, śniadanku pojechaliśmy zobaczyć tradycyjny tajski targ w Damnoen Saduak, oddalonym od Bangkoku około 100 kilometrów. Z pierwszej przystani długą łodzią motorową dowieziono nas do mniejszej przystani, gdzie przesiedliśmy się na wąskie łódeczki, którymi buszowaliśmy między unoszącymi się na wodzie straganami. A tam „do wyboru, do koloru", wszystkiego po trochu. Kolorowe maski, świecidełka, biżuteria, pamiątki, jedzenie i pyyyyszne kokosy, które sprzedawczyni rozbijała na naszych oczach i podawała wyposażone jedynie w słomkę. Pyszne.
Jednakże nie jestem pewna czy ten „rejsik" drugą łódką jest konieczny, kiedy tak naprawdę stanowcza większość stoisk targowych dostępna jest z poziomu lądu? Chyba nie, tłok na wodzie był straszny i musze się przyznać, ze po dłuższej chwili zażądałam wysadzenia mnie na poboczu i resztę wycieczki kontynuowałam na pieszo.


Po tej pouczającej lekcji targowania się wróciliśmy do Bangkoku aby nadal eksplorować okolice. Z autobusu wysiedliśmy zaraz obok Wielkiego Pałacu i tam, już o własnych nóżkach, podreptaliśmy na dalsze zwiedzanie.
Ten ogromny kompleks pochłonął nam drugie pół dnia. Wybierając się do Pałacu warto pamiętać o odpowiednim stroju, a wiec długich spodniach i koszuli z rękawami. W razie zapomnienia o tym zwyczaju, można takowy strój wypożyczyć. Zaiste, tak gustowny, że ciężko uniknąć wiejskiego wyglądu a co za tym idzie i samopoczucia.


Tuz po wejściu udaliśmy się w kierunku wspaniałej Galerii Ramakien z malowidłami ściennymi (odnawianymi cały rok, ze względu na wilgotność powietrza), a następnie idąc w kierunku zgodnym ze wskazówkami zegara podziwialiśmy Bibliotekę, Mauzoleum, Królewski Panteon, Prangi oraz przeogromną Złotą Czedi (z kawałkiem mostka Buddy w środku), by na końcu zobaczyć klejnot zespołu, czyli Świątynię Szmaragdowego Buddy. Na pewno nie należy się nastawiać na wielki wspaniały posąg, powalający wręcz swoi widokiem na samym wejściu. Inaczej, trzeba się skoncentrować i....skupić wzrok. Ta zaledwie sześćdziesięciokilkucentymetrowa figurka z zielonego jaspisu, stojąca w centrum świątyni, działa wręcz magnetycznie na zwiedzających. Sam Król przebiera jej złotą sukienkę zgodnie ze zmianami pór roku.


Uznając Świątynie Szmaragdowego Buddy za największą atrakcję kompleksu, pozostał nam szybki spacer po posiadłościach pałacowych, salach recepcyjnych i innych przynależnych budynkach, które mimo ze przepiękne, nie robiły już na nas aż tak wielkiego wrażenia, zwłaszcza, ze styrani głodni myśleliśmy jedynie o najbliższej budzie z jedzeniem. Jak tylko takową dopadliśmy wciągnęliśmy bez opamiętania po kilka smażonych kulek i sajgonek na łebka. Z perspektywy czasu był to nasz najlepszy obiad podczas całej wycieczki.


Wieczorem postanowiliśmy sprawdzić słynny kabaret transwestytów, „Calypso". Musze przyznać, że było warto zobaczyć to niesamowite przedstawienie. Całość polega na tańcu, scenkach i ruchach pod playback kabaretowy od lat 40-tych do 60-tych, gdzie cała scena aż roi się od wystrojonych w pióra chłopców ze sztucznymi biustami, boskimi makijażami i fryzurami, którzy do złudzenia przypominają kobiety. Po wszystkim można było, oczywiście, sfotografować się z ulubionymi aktorami. Ekstra. Jeden drink w cenie biletu.Kabaret Calypso


Następnego dnia rankiem byliśmy już w drodze na lotnisko w Bangkoku, żeby zbadać ten słynny Phuket. Plaże i morze widzieliśmy już z okien samolotu a w naszych głowach kreowały się wypoczynkowe myśli. Już to sobie wyobrażaliśmy, plaża, słońce, drink z palemką i tajski masaż stóp. Prawie nam wyszło. Na naszej drodze stanęło jedynie kilkuset podstarzałych Anglików i Szwedów prowadzających się wszędzie z młodziutkimi Tajkami, czyniąc atmosferę mało wakacyjną. Plaża też pozostawia wiele do życzenia, drogo, wszystkie leżaki płatne, zero targowania a piasek dawno przestał być złoty. Jedyna rzecz godna polecenia to wypożyczenie skutera (cena około 200 THB na cały dzień) i podróż przez całą wyspę wzdłuż plaż. Słońce nad głowami, ciepły wietrzyk na twarzy...tak to jest warte zachodu!


Po dwóch długich dniach na Phukecie wsiedliśmy na statek, żeby dopłynąć do rajskiego Krabi. Procedura jest prosta: „Pilnuj naklejki"!. I to jest prawda. W kraju, gdzie język angielski jest jeszcze mniej powszechny niż w Polsce, odwoływanie się do prostych znaków zdaje się być niezbędne, a jako, ze statek płynął w kilka różnych miejsc a do tego posiadał parę miejsc przesiadkowych w pełnym morzu, to aby się nie zgubić i nie odnaleźć gdzieś zupełnie indziej, kolorowej naklejki z oznaczeniem celu podróży należało bardzo strzec. Rzeczywiście po dwóch przesiadkach na inne statki i w ostateczności na długą łódź, dotarliśmy na plaże Zatoki Railay, gdzie znajdował się nasz hotel. Walizki na kółkach nie były dobrym pomysłem w miejscu gdzie transfer kończy się w wodzie po kolana 20m od brzegu a od hotelu dzieli cię jeszcze 30 metrowy pas piaszczystej plaży. Ale poradziliśmy sobie. A raczej kobiety sobie poradziły dając swoje walizki mężom do dźwigania na plecach.


Railay Bay – transfer hotelowy :)Już podpływając do Zatoki, rozpostarł się przed nami boski widok... Wspaniałe, ogromne, jakby „wiszące" ponad taflą wody skały, biały piasek i wszechogarniający spokój podszeptywał nam, że właśnie tu mieliśmy się znaleźć. Tu czas jakby się zatrzymał, tu nie ma samochodów, ba! tu nie ma nawet drogi. Tylko skały, wspinający się na nie śmiałkowie, gęsty las, kilka hoteli i sklepików oraz plaża. Właśnie tak wyobrażałam sobie miejsce do wypoczynku. Nie minęło 20 minut a już byliśmy po zakwaterowaniu i z powrotem na plaży z ręcznikami w zębach, gotowi do smażenia się na słońcu. I tak właśnie, z małymi wyjątkami, z mniejszym lub większym filtrem, spędziliśmy następne pięć dni. Mój typ, filtr 35. Wyjątkami były sporadyczne wyczerpujące wycieczki kajakami wokół pobliskich skał bądź na zakupy w pobliskim Ao Nang, oddalonym o 80 THB i 15 minut rejsu długą łodzią oraz całodniowy wypad motorówką na wysepki Phi Phi.
Niezwykłe wysepki o baśniowej nazwie Phi Phi znane są przede wszystkim jako miejsce nakręcenia filmu „Niebiańska Plaża" z Leo Di Caprio w roli głównej i zaiste są prześliczne. Niestety nie pominął ich rozwój turystyki i elementy cyrkowe występują gdzie niegdzie, to pod postacią sklepów i straganów z pamiątkami, to kolorowej zjeżdżalni na środku morza. Są też kolorowe rybki pływające tuż przy powierzchni, które tylko zapraszają do podglądania. Jednak warto zobaczyć ten skrawek Raju na ziemi, choćby po to, żeby mieć na jego temat własne zdanie.


Po pięciu dniach prawie - leniuchowania przyszedł czas na powrót do rzeczywistości. Zapakowaliśmy się więc z naszymi kołeczkowymi walizkami do długiej łodzi, następnie do busa na lotnisko w Krabi, potem na lot do Bangkoku, potem do Doha, następnie do Paryża a na końcu do Krakowa... Ledwie 37 godzin i już byliśmy w domu. W innym świecie. Po wakacjach......
Pozostały wspomnienia, 568 zdjęć i plany na następną eskapadę.

więcej na moim blogu


---

KiniaMalinia


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

wtorek, 13 października 2009

Indie

Indie to przede wszystkim kraj kontrastów, gdzie wielkie domy wypełnione bogactwami i służbą sąsiadują ze slumsami i bezdomnymi, biednymi dziećmi żebrzącymi na ulicach. Na drogach równie łatwo dostrzec słonia czy wielbłąda jak i markowy samochód najwyższej klasy oraz wyładowany towarem pod samo niebo rower spod którego ledwie dostrzec można kierowcę.

Shakin’ India – Wstrząsające Indie


Autorem artykułu jest KiniaMalinia




Dla większości z nas Indie kojarzą się z Tadź Mahalem, królewskimi pałacami, słoniami, wyładowanymi pociągami, kolorowymi targami oraz tanecznymi filmami opowiadającymi o wielkiej miłości...

Delhi - Udaipur - Ranakpur - Jodhpur - Jaipur - Fatehpur Sikri - Agra - Delhi



Dla większości z nas Indie kojarzą się z Tadź Mahalem, królewskimi pałacami, słoniami, wyładowanymi pociągami, kolorowymi targami oraz tanecznymi filmami opowiadającymi o wielkiej miłości, śpiewająco łącząc bohaterów na końcu opowieści a ostatnio także ze wzruszającą historią milionera z ulicy. Czy to jednak wszystko, co należy wiedzieć o tym, niesamowitym kraju zanim się do niego wybierze?maksymalizacja przestrzeni


Indie to przede wszystkim kraj kontrastów, gdzie wielkie domy wypełnione bogactwami i służbą sąsiadują ze slumsami i bezdomnymi, biednymi dziećmi żebrzącymi na ulicach. Na drogach równie łatwo dostrzec słonia czy wielbłąda jak i markowy samochód najwyższej klasy oraz wyładowany towarem pod samo niebo rower spod którego ledwie dostrzec można kierowcę.


Po mimo swojej historii i sławy, Indie nie zostały zniszczone turystyką masową a sklepy z pamiątkami i dmuchanymi zabawkami to nadal rzadkość. Warto wspomnieć, iż w tym ponad miliardowym kraju, turyści zagraniczni corocznie stanowią jedyne około trzech milionów. Tu, prawie wszędzie, z małymi tylko wyjątkami, każdy może czuć się odkrywcą Nowej Ziemi, poznawać odmienną kulturę i obcować z ludźmi, którzy żyją w dokładnie taki sam sposób jak przed wiekami.


Nasza podróż w czasie rozpoczęła się w Delhi, dokąd radośnie dolecieliśmy z Europy a następnie kierowaliśmy się do stanu Rajastan oraz Haryana. Przez długi czas, zwłaszcza w Rajastanie, nie doświadczyliśmy obecności innych turystów a napotkani przez nas ludzie byli tak samo zainteresowani naszym widokiem jak my ich.


W Delhi spędziliśmy 2 dni, trochę zwiedzając, trochę obcując a przede wszystkim buszując po targach i straganach. Podróżowanie po Delhi jest dość łatwe, tanie, ale jednak bardzo czasochłonne. Kilometrowe kolejki aut, wozów, wielbłądów, ryksz i rowerów ciągną się głównymi ulicami miasta podzielonego na siedem części historycznych, z których każda to osobne miasto. Ludność Delhi może przytłoczyć, bo przekracza magiczną granicę 15 milionów. Natłok ludzi i kolorów daje się we znaki na każdym kroku, ale już po pierwszym dniu zaczęliśmy się wtapiać a cały harmider zaczął nas cieszyć i zajmować.


Jadąc do Delhi, jak i do całych Indii, ważnym jest odpowiednio się nastawić. Nie warto liczyć na spokojne spacerki o meczet Jama Masidzachodzie słońca i ciche narożne kafejki, gdyż to co napotkamy nie będzie do tego podobne. Wszechobecna bieda może zasmucać. Jednakże w tej atmosferze zgiełku i wielokolorowości jest coś przyciągającego a szczere uśmiechy napotkanych ludzi zachęcają do wędrówek w głąb miasta.


Z ponad tysiąca różnorodnych zabytków, my wybraliśmy jedynie kilka. Zobaczyliśmy największy w Indiach, wspaniały meczet Jama Masjid zbudowany w drugiej połowie XVII wieku. Położony w pobliżu Czerwonego Fortu (Lal Kila) meczet jest nadal używany. Spod meczetu wsiedliśmy do rykszy aby podziwiać atmosferę Starego Delhi oraz targu Chandni Chowk, na którym zaopatrują się okoliczni mieszkańcy a nawet słynni projektanci kupują materiały i dodatki,m aby tworzyć z nich niepowtarzalne kreacje prosto ze światowych wybiegów mody. Stare Delhi jest bramą pomiędzy stolicami Brytyjskimi oraz Mogolskimi. Ryksza dowiozła nas pod Czerwony Fort (Lal Kila), gdzie mogliśmy udać się na krótki spacer po jego terenie, omijając jednak większość budowli, które są zamknięte dla zwiedzających. Nie było smutku, gdyż wiedzieliśmy, ze przed nami jeszcze wspaniały fort w Agrze, zbudowany również przez cesarza Szadźahana i jeszcze bardziej imponujący.


Naszą podróż kontynuowaliśmy dnia następnego udając się w kierunku Qutab Minar, pięciopiętrowej wieży zwycięstwa, wzniesionej przez Ajbaka, znajdującej się na terenie zespołu Lal Kot zbudowanego przez Anangpala z dynastii Tomarów, miejsca narodzin historycznego Delhi z XI wieku naszej ery. Służyła ona także jako minaret, wzywając wiernych do modlitwy.


Nowe Delhi zachwyca ogromem budynków rządowych i świątyń. Aż dziwnie się człowiek czuje przejeżdżając przez dzielnicę, zamieszkałą tylko i wyłącznie przez urzędników rządowych; dom za domem, jeden ciekawszy od drugiego. Jaka szkoda, że po zakończeniu kadencji będą musieli się z nich wynieść. Oczywiście dokonaliśmy kurtuazyjnej rundki wokół budynków rządowych i Parlamentu z widokiem na Indian Gate, by następnie popędzić w stronę Mauzoleum Humajuna. Ta wspaniała budowla ogrodowa wzniesiona została w XVI w. przez żonę Humajuna, Bega Begum oraz stanowiła pierwowzór dla wzniesionego później Tadź Mahal.


Ciekawą opcją wydała nam się wizyta w Akshardham temple, nowoczesnej świątyni zbudowanej ku czci Bhagwana Akshardham TempleSwaminarayana (1781-1830) a zbudowana zaledwie w 2005 roku. Co prawda prace wykończeniowe trwają nadal, ale świątynię można już zwiedzać. Zachwycająca ilość rzeźbionych w kamieniu detali i figur oraz cały ogrom budowli pochłonęły nas na 4 godziny. Jedyną przykrością jest absolutny brak robienia zdjęć na terenie całego kompleksu a wszelkie urządzenia elektroniczne należy zostawić w depozycie.


Już się baliśmy, ale zdążyliśmy jeszcze zrobić ostatnie, w Delhi oczywiście, zakupy na Khan Market, bo następnego dnia wyruszaliśmy w naszą wyprawę na pustynię.


A wszystko zaczęło się od lotu z Delhi do Udaipuru. Po około godzinnym locie wylądowaliśmy w innym świecie. Suche pagórki, pojedyncze krzaczki i potworny upał powitał nas zaraz po opuszczeniu terminala. Jednego nie można było jednak odmówić, było luźniej. Bark tłumów podziałał na nas orzeźwiająco a prześmieszny widok pomalowanych na kolorowo ciężarówek i autobusów z pasażerami na dachu przyprawił dodatkowo o dobry humor. Udaipur nazywają bramą Rajastanu, gdyż poza jest już tylko pustynia, i rzeczywiście, jak się później dowiedzieliśmy, była to ostatnia ostoja zieleni. Przepiękne pagórkowe krajobrazy, wspaniałe pałace, ciekawe jeziora i tradycyjnie żyjący ludzie, robiący pranie na brzegu zapraszają do eksploracji.


Następnego ranka postawiliśmy na kulturę i zakupy. Zwarci i gotowi, z przewodnikiem na czele popędziliśmy na zwiedzanie miasta. Samo śródmieście zwiedza się bezboleśnie, wąskie uliczki i centrum o zwartej zabudowie wręcz zapraszają do szperania po stoiskach i sklepach a wszędobylskie krowy i kozy wprawiają w osłupienie. Nie daliśmy sobie jednak dużo czasu na buszowanie między połyskliwymi bransoletkami i kolorowymi tkaninami, gdyż nasz dumny wódz wskazał inny kierunek. Pałac Miejski. Ta ogromna budowla, oprócz Muzeum i teraźniejszych kwater Maharany mieści dwa jakby osobne pałace przekształcone obecnie na hotele. Mieszkając w takim otoczeniu, śpiąc na łożu z baldachimem zaraz obok dyndającej z sufitu huśtawki można się wprawić w prawdziwie królewski nastrój.


Z okien Pałacu rozpościera się wspaniały widok na jezioro Pichola z Pałacem Jag Mandir oraz romantyczny Lake Palace, będący obecnie hotelem sieci Taj. Szybkim truchtem dotarliśmy do przystani, skąd wieloosobowa łódź zabrała nas właśnie do Jag Mandir. Sam rejs łodzią po jeziorze był ciekawym przeżyciem a zwłaszcza deszcz nietoperzy, który nas spotkał w drodze powrotnej. Bez obaw, nie były nami zainteresowane a wszelkie aluzje do filmu „Ptaki" Alfreda Hithcocka były nietrafione. Po tak emocjonującym dniu padliśmy spać jak dzieci aby następnego dnia wyruszyć dalej, tam gdzie jest jeszcze goręcej i... jeszcze bardziej sucho.


Po wczesnym śniadaniu zapakowaliśmy się do naszego busika i popędziliśmy w kierunku Jodhpuru. Trzeba przyznać, że podróżowanie po wyboistych drogach, o ile są w ogóle, jest wstrząsającym przeżyciem, a kobietom polecam ubieranie bielizny sportowej. Jednakże nie zamieniłabym autobusu na pociąg ani samolot, gdyż szkoda by mi było mijających za szybą widoków. Tu zaczyna się prawdziwe życie, ludzie pracujący w polu, zbierający plony, powożący wielbłądy oraz wszechobecne bydło i kozy pozwalają na posmakowanie prawdziwych Indii. Po kliku godzinach potrząsania i kiwania dostaliśmy do punktu pośredniego, do dźinijskiej świątyni w Ranakpurze poświęconej Adinathowi, pierwszemu nauczycielowi. Całość zbudowana jest z bardzo bogato rzeźbionego białego marmuru a wnętrze zdobią 1444 kolumny, każda innego projektu u i o odmiennym wyglądzie. Gdzie niegdzie wkradały się w rzeźbienia także figurki twórców oraz innych ważnych person. Wejście do tej świątyni, jak i do większości jest dozwolone wyłącznie na boso, z zakrytymi ramionami oraz spodniami o długości poniżej kolan. W razie zapomnienia takowego, obsługa z wielką chęcią wyposaża w bardzo gustowne różowe kitelki.


Świątynia przepiękna, pełna marmurowych zdobień i figur, bardzo przestrzenna a jednocześnie zwarta. Warto poprosić o przewodnictwo jednego z księży (ubrani na żółto-pomarańczowo), który także opowie ciekawą historię budowli.
Po kolejnych wybojach dotarliśmy do Dźodhpuru. To potężne miasto otoczone piaskowymi murami i królującym ponad nim Fortem Mehgrangarh budzi respekt i podziw. Zwie się je również „Niebieskim Miastem", ze względu na wszechogarniający błękit domów, które nie tylko na zewnątrz, ale i w środku pomalowane są na niebiesko ku czci Wioska Plemienia Bisznoinajwyższego Boga Shivy.


Sam fort, posępnie spoglądający na nas z góry, po mimo swej srogości mieści wspaniałe skarby, takie jak Pałac Perłowy (Moti Mahal) i Pałac Kwiatów (Phul Mahal), dumnie pokazujące wspaniałe malowidła i zdobienia.
Po mimo palącego upału nie poddaliśmy się i po przeprawie na drugą stronę wzgórza dotarliśmy do Jaswant Thanda, królewskiego krematorium i jednocześnie mauzoleum. Przy szóstej bramie obronnej zespołu znajdują się odciski dłoni królowych, żon Dźaswanta Singha II, które popełniły samobójstwo poprzez podpalenie („sati") na grobie męża.
To, co jednak na zawsze pozostanie najgłębiej w naszej pamięci, to wizyta w dwóch wioskach plemion Bisznoi i Braminów. Te dwa plemiona, dość szeroko reprezentowane na terenie całych Indii żyją w sposób niezmienny od setek lat.
Zawsze w zgodzie ze zwierzętami i przyrodą mieszkają Bisznoi. Wszystko, co ich otacza jest przyjazne dla innych żywych stworzeń a sami mieszkańcy, żyjący bardzo skromnie po kilka rodzin w osadzie, robią wszystko by im pomóc.
Innych wrażeń dostarcza ceremonia Opium odgrywana każdego wieczoru w sąsiedniej wiosce, zamieszkiwanej przez plemię Braminów. Trzech Starszych siadając w półkolu przygotowują relaksujący napar by następnie wypić go bezpośrednio z dłoni mistrza ceremonii. Bez obaw, zawartość opium w wywarze to nie więcej niż 20%. Warto spróbować, zwłaszcza, że gospodarze chętnie częstują.


Po takich wrażeniach musieliśmy udać się na spoczynek, by następnego ranka wyruszyć w dalszą podróż, tym razem w Dźajpuru.


Po sześciu godzinach, które nawet udało nam się przespać, dotarliśmy do „Różowego Miasta", czule objętego łańcuchem kamiennych wzgórz, ze wnoszącymi się na nich wspaniałymi fortami oraz upstrzone bogatymi pałacami. Dźajpur swój przydomek zawdzięcza bajkowym kolorom domostw, pomalowanych na różowo, tworzących niezapomniany widok.
Pierwszy na naszej liście był oczywiście Fort Amer (Amber Fort), do którego dostać można się zarówno na słoniu jak i jeepem. Ograniczenia dotyczące jazdy na słoniach związane są głównie z temperaturą i maksymalnym dziennym obciążeniem, jakie zwierze może unieść. My oczywiście nie mogliśmy przepuścić takiej okazji i wkroczyliśmy majestatycznie na słoniach, patrząc z góry na wszystkich i wszystko za wyjątkiem naszego Mahouta, który nie wypuściłby nas be odpowiedniego napiwku.


Biedniejsi o Dolara, ale nadal uniesieni przeżyciem rozpoczęliśmy eksplorację terenu, by następnie szybkim truchtem przenieść się w okolice Pałacu Miejskiego oraz Hawa Mahal (Pałac Wiatrów). Stanowczo najciekawszym punktem, a zarazem tym, który zatrzymał nas na dłużej było Muzeum Tkanin, w której oprócz wzorów prezentowano gotowe stroje dworskie z poprzednich epok.


Jeszcze szybki przystanek przy Obserwatorium Astronomicznym, gdzie przebierając żwawo nogami próbowaliśmy ogarnąć ogrom tego XVII wiecznego obserwatorium.


Nasz pośpiech usprawiedliwiała gorączka zakupów, bo przecież Dźajpur z tego słynie. Tego wieczoru byliśmy królami Dźohari Bazar! Poszewki, koce, szaliki, ubrania, biżuteria, smakołyki i przyprawy...dwie godziny to za mało.
Dopiero wtedy poczuliśmy zmęczenie. Strudzeni ciężkim targowaniem i dźwiganiem zakupów udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.


Nowy dzień, nowa przygoda. Zaczęliśmy się zbliżać do naszej finalnej destylacji, do boskiego Taj Mahal. Jednak jeszcze inne atrakcje czekały nas po drodze.


W sześć godzin po obudzeniu dotarliśmy do „Miasta Widma", czyli Fatehpur Sikri. To tu na cześć szejka Salima w 1571 roku cesarz Akbar wybudował swoją stolicę. Cesarz był tak wdzięczny za przepowiednie narodzin swoich trzech synów, że postanowił przenieść stolicę z Agry do Fatehpur Sikri. Jednakże po kliku zaledwie latach miasto bez dostępu do jakiejkolwiek drogi wodnej zostało opuszczone przez dwór i zaczęło popadać w zapomnienie, ale nadal działając na wyobraźnię.


Taj Mahal


Po dotarciu do Agry szybkim truchtem podążyliśmy w stronę słynnego Fortu. Zaiste jest on olbrzymi, majestatyczny i ciekawy a z jego okien można dostrzec w oddali, jakby nierealny.....Tadź Mahal (Taj Mahal).
Fort w Agrze, podobnie jak Fatehpur Sikri, zbudował z jasno-czerwonego piaskowca w XVI wieku Akbar, dziadek Szahdźahana, odpowiedzialnego za rzeczony Tadź Mahal. Posiada on podwójne mury oraz dodatkową bramę wjazdową ustawioną prostopadle do pierwszej, aby uniemożliwić szarżę słoni oraz dwie fosy, suchą i mokrą.


Po męczącym dniu szybciutko pobiegliśmy do spania, żeby wstać jeszcze przed wschodem słońca.


Było ciężko, ale emocje nie pozwoliły nam przespać budzików upiornie nastawionych na godzinę 4.30 nad ranem. Nikt się nie chciał spóźnić. Zwarci i gotowi popędziliśmy w stronę Mauzoleum Tadź. Po krótkiej podróży rykszą dotarliśmy pod bramę główną. Jeszcze tylko bilety, kontrola bezpieczeństwa i można wchodzić.


Mauzoleum zbudował w XVII wieku cesarz Szahdźahan, chcąc ukoić ból po utracie ukochanej żony, Mumtaz, która zmarła rodząc mu czternaste dziecko. Cały grobowiec zbudowany jest z białego marmuru, swoją architekturą miała symbolizuje Raj a jego majestatyczność symbolizuje potęgę islamu oraz wszechmocność władców mogolskich. Podobno, kiedy grobowiec był już gotowy, trumnę cesarzowej pokryto warstwą czystego złota, a cesarz miał ją dodatkowo obsypać perłami i diamentami. Dodatkowo przed budowlą stało 2000 żołnierzy, którzy dzień i noc musieli pilnować tych bajecznych skarbów.


Jako pierwszą zobaczyliśmy bramę wejściową, inkrustowaną wersetami z Koranu, których wielkość rośnie wraz z wysokością. Brama ta stanowi swoistą granicę pomiędzy szarą rzeczywistością z brudem i zgiełkiem a dostojeństwem mauzoleum.


Pośpiech nie jest wskazany. Najwspanialszych uczuć można doznać przechodząc powoli przez bramę, kiedy Tadź Mahal otwiera się stopniowo przed naszymi oczami a jego piękno, romantyzm i potęga rosną w miarę zbliżania się. Wiele słów powiedziano na temat jego piękna, ale na pewno jest on: wspaniały, cudowny, doskonały, wytworny, królewski, rozkoszny, subtelny, magiczny, precyzyjny, niesamowity, majestatyczny, urzekający, niebiański, fenomenalny, nieziemski, boski, genialny, dumny, wzruszający, czarodziejski, widowiskowy, wyniosły, imponujący, ujmujący, zniewalający, rajski, efektowny, spektakularny, hipnotyczny, obezwładniający, nadzmysłowy, zniewalający, magnetyczny... Ach!


Po kilku godzinach pałania zachwytem nadszedł czas powrotu do Delhi a tym samym do domu. Zapakowaliśmy więc wszystkie nasze włości, znacznie powiększone poprzez zakupy zrobione tu i ówdzie, z duszą na ramieniu i obawą dopłat za nadbagaż wyruszyliśmy w stronę stolicy. Po czterech godzinach podskoków i potrząsań dotarliśmy na lotnisko, gdzie zakończyła się nasza przygoda. Na chwilę obecną oczywiście...


wiecej na moim blogu


---

KiniaMalinia


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

czwartek, 8 października 2009

Tadż Mahal

Jego powierzchnia pokryta jest tysiącem kamieni szlachetnych, półszlachetnych oraz dekoracji kaligraficznych z czarnego marmuru. Tadż Mahal jest wielkim kompleksem ogrodowym.





Taj machal zdj. fotolia

Tadż Mahal


Autorem artykułu jest Usedname




Już w starożytności marmur stosowano jako materiał rzeźbiarski i budowlany. Zdecydowanie najsłynniejszym budynkiem wykonanym z marmuru jest Tadż Mahal powstały w latach 1630-1653. W roku 1631 indyjski władca Szahdżahan I (imię to znaczy "pan świata") stracił małżonkę Mumtaz Mahal ("ozdoba pałacu").

Zrospaczony cesarz postanowił wznieść na jej cześć potężne i wyjątkowe mauzoleum z białego marmuru. Przy jego budowie pracowało ponad 20 tysięcy robotników, a marmury, z których został wykonany przywieziono z odległego o ponad 320 km kamieniołomu. Co ciekawe w promieniu 50 kilometrów od Tadż Mahal nie może powstać żaden obiekt przemysłowy. Jest to spowodowane ciemnieniem marmuru pod wpływem zanieczyszczeń środowiska. Mimo wszystko sam budynek nie jest biały (wbrew temu co zaobserwować można na zdjęciach). Jego powierzchnia pokryta jest tysiącem kamieni szlachetnych, półszlachetnych oraz dekoracji kaligraficznych z czarnego marmuru. Tadż Mahal jest wielkim kompleksem ogrodowym. Składają się na niego mauzoleum, kanały wodne, fontanny i liczne minarety. W głównej świątyni mieszczą się symboliczne grobowce Szahdżahana i Mumtaz Mahal. W rzeczywistości para cesarska pochowana jest nie w grobowcach a pod świątynią. Legenda głosi, że cesarz planował wybudowanie duplikatu mauzoleum po przeciwnej stronie rzeki. Miał on zostać wykonany z czarnego marmuru i łączyć z pierwowzorem za pomocą złotego mostu. Istnieją też pogłoski, iż czarną budowlą miało być w rzeczywistości jedynie odbicie białego mauzoleum w jednym z ogrodowych basenów. Tadż Mahal od 7 lipca 2007 jest jednym z siedniu nowych cudów świata. W roku 2004 hucznie obchodzono 350 rocznicę ukończenia jego budowy. Ten zapierający dech w piersiach budynek jest zdecydowanie jednym z najpiękniejszych i najsłynniejszych budowli marmurowych.


---
Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

poniedziałek, 5 października 2009

Tamariu








Tamariu to fantastyczna mała zatoka na północ od Palafrugell, Llafranc i Callella de Palafrugell oraz na południe od Aigua Blava i Aigua Gelida. Jak widać w okolicy jest wystarczająco dużo plaż aby codziennie odwiedzać inną, ale realistycznie patrząc, jeśli ktoś nigdy wcześniej nie był w Tamariu, gdy zobaczy tutejszą plażę, wcale nie będzie chciał się ruszać na żadną inną, ponieważ ta jest po prostu wspaniała! Jeśli interesują Cię kwatery na Costa Brava, to Tamariu jest miejscem, które koniecznie musisz rozważyć. Jest to malutka zatoka otoczona przez drzewa i klify. Na plaży piasek jest złoty, a przy małym porcie znajdują się restauracje serwujące doskonałe jedzenie. Jeżeli szukasz miejsca masowej turystyki takiego jak Marbella to ŹLE TRAFIŁEŚ! Jeżeli szukasz czegoś specjalnego, Tamariu i pobliska Aigua Blava są miejscami dla Ciebie! Plaże są tutaj bardzo bezpieczne dla dzieci i osób nie umiejących pływać. Woda długo jest płytka, więc można spokojnie siedzieć przy porcie z lampką wina (może to lekka przesada, ale czyż nie po to są wakacje?) i zerkać na dzieci bawiące się w piasku…

Tamariu leży na wybrzeżu tylko 5 minut samochodem od Palafrugell. Na północy w odległości 15 minut jazdy znajdują się trzy doskonałe kluby golfowe Emporda, Playa de Pals i Serres de Pals, na południu znaleźć można kilka kolejnych, w tym Platja D’Aro i Calonge. Oznacza to, że jest to jeden z najlepszych terenów na świecie do gry w golfa. Można każdego dnia w tygodniu grać na innym polu przy czym dojazd nie będzie zajmował w żadnym wypadku więcej niż pół godziny.

O autorze
Założyciel i właściciel portalu WakacyjnyWynajem.pl
Costa Brava zdj. fotolia

piątek, 2 października 2009

Tunezja





Niewątpliwą atrakcją charakterystyczną dla Tunezji są hammy czyli arabskie łaźnie, do których chodzi się nie tylko w celach kąpielowych, ale przede wszystkim towarzyskich. Aby skorzystać z takiej łaźni musmiy opuścić hotelowy konglomerat i spróbować odkrywać kraj na własną rękę, bądź korzystając z usług przewodnika.
Tunis zdj. fotolia

Tunezja - bliska egzotyka


Autorem artykułu jest katia81




Tunezja bardzo często wybierana jest jako cel pierwszych egzotycznych wycieczek z uwagi na relatywnie krótki dystans oraz przystępne ceny. Do Tunezji najłatwiej dostać się oczywiście samolotem, aby koszt podróży nie podniósł drastycznie kosztów naszych wczasów warto skorzystać z oferty last minute.


Tunezja z pewnością należy do jednego z najczęściej odwiedzanych przez Polaków kraju afrykańskiego. To taka tania egzotyka. Kiedy nie stać nas na wyjazd do Kenii, fundujemy sobie wczasy w Tunezji, odległej niewiele bardziej niż np. Hiszpania, czy Turcja, a konkurującej dość mocno z tymi krajami cenowo.


Jak to wygląda w praktyce? Wsiadamy w samolot, lecimy do jakiegoś większego miasta, stamtąd autokarem do hotelu i praktycznie już tam zostajemy. Mamy do dyspozycji wszystkie zdobycze cywilizacji z sauną jaccuzi, restauracjami, basenami, telewizją, internetem itp. Dostajemy oczywiście wstęp na plaże ale tylko chronioną, hotelową. O tym, że jesteśmy w Afryce praktycznie nic nam nie przypomina. Tylko świadomość i ewentualnie napis na skierowaniu mówi nam, że to egzotyka. Należy przy tym pamiętać, że w hotelu, w granicach ośrodka wczasowego i chronionej plaży jesteśmy absolutnie bezpieczni. Jedyne co nam grozi to poparzenie słoneczne, o które tutaj nietrudno. Natomiast wychodząc poza ogrodzenie kompleksu wypoczynkowego bierzemy na siebie pewne ryzyko, które wiąże się chociażby z nieznajomości relacji i obyczajów tutaj panujących. To zupełnie inny kraj, nowy dla nas, nieznany, zupełnie inni ludzie mimo, iż to wciąż wczasy nad morzem Śródziemnym..


Prawdziwej jednak Tunezji nie zwiedzimy zza okien klimatyzowanego autokaru. Nie poczujemy żaru pustyni i spiekoty tunezyjskiego sońca siedząc w hotelu. Nie spróbujemy tradycyjnych potraw takich jak chociażby kuskus z baraniną, czy pastę z ostrej papryki - tzw harissę, racząc się tym wszystkim, co mamy dostępne na terenie hotelu w ofercie all inclusive.


Niewątpliwą atrakcją charakterystyczną dla Tunezji są hammy czyli arabskie łaźnie, do których chodzi się nie tylko w celach kąpielowych, ale przede wszystkim towarzyskich. Aby skorzystać z takiej łaźni musmiy opuścić hotelowy konglomerat i spróbować odkrywać kraj na własną rękę, bądź korzystając z usług przewodnika.


Do bardzo ciekawych zjawisk w Tunezji należą obrzędy weselne i ślubne odbywające się w tym kraju. Jeżeli w łaźni natkniemy się na grupkę śpiewających i rozbawionych kobiet, to możemy być pewni, że wśród nich jest panna młoda. Warto wtedy wprosić się na wesele i zobaczyć tamtejsze zaślubiny i obrzędy weselne na własne oczy. Ceremonie ślubne w Tunezji trwają około tygodnia cały czas będąc tylko swego rodzaju preludium do faktycznych zaślubin. Narzeczeni bowiem, spotykają się dopiero ostatniego wieczora tej długiej uroczystości.



---
Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Blogi o podobnej tematyce

  • Zabytki Pragi - Hradczany i okolica Zamek Praski (Pražský hrad) – Praha 1, www.hrad.cz Zamek Praski stanowi ważny symbol czeskiej państwowości od ponad tysiąca lat. Założo...
  • Dolina Chochołowska - Dolina Chochołowska - piękna i największa Autor: *Adam Karnowski* Dolina Chochołowska jest największą i najdłuższą doliną Tatr Zachodnich. Nazwa jej wywo...
  • Trening koni - Trening koni Autor: *BorowaGFX* Marzysz o trenowaniu koni? Chcesz zostać instruktorem jazdy konnej? Zapoznaj się z garścią cennych porad, które ułatwią C...
  • Tokio - Tokio – pełna zabytków stolica Japonii Autor: *Artelis - Artykuły Specjalne* Japonia to kraj, który przyciąga co roku miliony turystów z całego świata. T...
  • Warsaw - Polish capital of Warsaw - a city that has been completely wiped out from the face of the earth after the fall of the Warsaw Uprising by the Germans. These...
  • Wenecja - Wszystkie kolory Wenecji. Autor: *Maciej Łukomski* Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie jak Wenecja. To miasto mostów, karnawału i zakochanych. Ni...
  • Strona o Budapeszcie - Budapeszt – stolica Węgier jest miastem pełnym ciekawych zabytków, muzeów, historycznie często obleganym, zdobywanym przez Turków, dlatego można tam spotka...
  • Ciekawa strona o Lwowie - Strona lwow.infotab.pl powstała w 2004 r. po podróży do Lwowa. Lwów to dawne polskie miasto, dzisiaj należące do Ukrainy. Mieszka tam nadal mnóstwo Polaków...